Z jakiegoś
powodu siedzenie na podłodze w kuchni pobudza moje neurony. Pobudza we mnie
kreatywne myślenie i pozwala mi się skupić, co w ostatnim czasie jest
rzadkością. Brak koncentracji – jeśli naprawdę potrzebujesz i chcesz się
skoncentrować – jest równie paraliżujący co strach przed samotnością. To nie
jest tak, że nie potrafię złożyć ani jednego sensownie brzmiącego po polsku
zdania. Potrafię. Ale robię to z tak zawrotną prędkością, że po pięciu
godzinach siedzenia przed otwartym plikiem w Wordzie mam ledwo cztery zdania
więcej. Przyznacie, że jest to nieco niepokojące.
Oczywiście
mogłabym powiedzieć, że jestem leniwa. Bo pewnie jestem. Różnica moim zdaniem
polega na tym, że mam świadomość tego lenistwa i z nim walczę. Ewentualnie
próbuję ignorować jego istnienie tak, by skupić się na innych, bardziej
palących problemach. Skupianie się (czy też brak skupienia), nie jest więc stanem całkowicie mi obcym. Potrafię usiąść na łóżku i słuchając muzyki pochłonąć w godzinę artykuł duńskiej antropolożki.
Nie
potrafię za to napisać partytury, przyspieszyć pracy nad licencjatem, którego
temat w dalszym ciągu mnie fascynuje, ale w zupełnie innym kontekście niż
teatralnym. Niestety to ten kontekst determinuje zawartość mojego tekstu, co
sprawia, że pisanie idzie mi dość opornie. Jestem zobligowana sama przed sobą,
by dokończyć tę sprawę, by nie odpuszczać sobie na końcowym odcinku biegu.
Tyle tylko,
że ten bieg jest już niepotrzebny. Nie wnosi niczego nowego. Biegłam do tej
pory przez dwa lata, łącząc równocześnie nie dwa zupełnie odrębne kierunki
studiów, ale z pewnością takie, które jeśli nie łączą się w waszych
zainteresowaniach stają się wówczas niekompatybilne. Współpracują tak długo jak
jesteś w stanie przyswajać wiedzę ogólno humanistyczną. W którymś momencie –
sama nie zauważyłam, kiedy to się stało – przestałam czerpać jakiekolwiek
intelektualne korzyści z uczestnictwa w życiu teatrologii (poza towarzyskimi
oczywiście).
Wzbudziło
to we mnie niepokój, ale i niechęć do dalszej pracy. Zaczęło mi brakować czasu
na to, co mnie interesuje najbardziej, a im więcej potrzebowałam czasu na to,
by przyłożyć się do tego, co teatrologiczne, tym mniej czasu miałam na to co
antropologiczne. Wpadłam w pułapkę, którą sama na siebie założyłam.
Teraz jestem
w kluczowym momencie swojego życia (nie, nie wychodzę za mąż, nie jestem w
ciąży i nie wygrałam też żadnego istotnego konkursu – właściwie to żadnego nie
wygrałam) i muszę podjąć decyzję co dalej. Nie może być to jednak decyzja
wyrażona tylko werbalnie. Muszę się podjąć realnego działania. Pisać lub nie
pisać. Czytać, ale coś innego niż planowałam pierwotnie. Skupić się na tym, co
dla mnie ważne czy na tym, co jest logiczną konsekwencją wcześniej podjętych
przeze mnie decyzji.
Dylematy w
gruncie rzeczy dość banalne (przynajmniej na tle innych dylematów zawracających
głowę dorosłego człowieka). Pragnę jednak zauważyć, że niezależnie od tego,
jaką decyzję podejmę, dyplom licencjacki z wiedzy o teatrze nie poprawi mojego
statusu na rynku pracy. Zasadniczo żaden dokument z kierunku humanistycznego
tego dla mnie nie zrobi. Nie dlatego, że dla humanistów nie ma pracy. Dlatego
że bycie humanistą nie jest zawodem w tym znaczeniu, jakiego używamy na co
dzień. Teatrologia (ani większość kierunków humanistycznych) nie daje mi
twardych narzędzi do tego, by sprawnie poruszać się po świecie. Daje
umiejętność kreatywnego myślenia. Nieoczywistego. Uwrażliwia na pewne problemy
i zjawiska. To cechy, których współcześnie brakuje – niestety także ludziom,
którzy określają się mianem humanistów.